[PL] Tam, gdzie śmieją się szczury


Authors
Nandoletka
Published
4 years, 10 months ago
Updated
4 years, 7 months ago
Stats
4 15893

Chapter 1
Published 4 years, 10 months ago
4386

Mild Sexual Content Mild Violence

Nikt nie spodziewał się, że zaginięcie młodziutkiej studentki wywoła taką lawinę wydarzeń. Kiedy wszyscy stracili nadzieję na odnalezienie dziewczyny, dwa lata po jej zniknięciu odnalezione zostaje jej ciało. Świadkowie podają rysopis dwóch turystek jako osób widzianych w miejscu znalezienia zwłok na krótko przed zawiadomieniem policji. Czy jednak faktycznie obce sobie osoby mogły tego dokonać? Czy dwójka ludzi walczących ze swoimi demonami może rozwiązać tę tajemnicę?

Theme Lighter Light Dark Darker Reset
Text Serif Sans Serif Reset
Text Size Reset

1. Wstęp


Odkąd pamiętała, chciała mieszkać nad morzem. To marzenie, a właściwie zachcianka, której przez długi czas nie udało się spełnić, tliło się w niej od czasów dzieciństwa, kiedy po raz pierwszy znalazła się na plaży. Miała wtedy tylko trzy lata, ale do tej pory wspomnienia o zimnej wodzie, słonym powietrzu i ostrym, suchym piasku były żywe i gdy tylko przymknęła oczy, słyszała szum fal, niemalże histeryczny wrzask mew i wbijające się w gołe stopy kamyki. Praca w Ulsan była dla niej spełnieniem marzeń. Blisko plaży, dużo ludzi, więc bez problemu można było sobie znaleźć ewentualnych klientów. A chętnych było strasznie, ale to strasznie dużo, więc gdy czasami wracała do malutkiego, wynajmowanego w Bangeo-dong mieszkanka, zasypiała oparta o klamkę. Zapotrzebowanie na nauczycieli angielskiego, którzy mieli swoim uczniom coś więcej do zaoferowania niż koreańską wersję tego języka, było wręcz ogromne. Chociaż zdecydowanie bardziej liczyła, że jej uczniowie będą raczej dziećmi, ewentualnie nastolatkami. Nie była zbyt zadowolona z tego, że uczy właściwie dorosłych, w dużej mierze sporo starszych od niej, którzy stwierdzili, że za taką cenę wolą sami sobie zafundować fundamentalny kurs angielskiego, a ich pociechy będą się męczyły z lokalnymi nauczycielami. I właśnie z takim nastawieniem często się spotykała. Tłumaczyła rodzicom, że pięciolatek szybciej przyswoi sobie poprawną wersję angielskiego już w tym wieku. Ale nie. Ciągle słyszała, że najlepsza jest właśnie nauka z tutejszymi nauczycielami, a z nią pogadają za kilka lat. Czuła się nieproporcjonalnie wysoka w Korei. Nawet jeśli miała nieco ponad metr siedemdziesiąt, jej głowa wyrastała nawet spośród grupki wcale nie malutkich facetów. Może to była kwestia noszenia obcasów albo tego, że natykała się z reguły na chłopaków niższych od niej. Idąc w zwartym szeregu z tłumem spieszących do pracy lub z pracy ludzi, ciągle czuła na sobie zaciekawione spojrzenia. Dobrze wiedziała, że mijający ją przechodnie są po prostu ciekawi bladolicej olbrzymki, a w tej ich ciekawości nie ma nic złośliwego. Mimo to Lucy nie lubiła się wyróżniać z tłumu. Na Florydzie nie miała z tym problemu, nawet wtedy, gdy swoje rude włosy rozjaśniła do białości i zaczęła ubierać się tak, jakby jej życie obracało się wokół bezkresnej serii pogrzebów. A tutaj, wysoka, ufarbowana na biało, trupio blada z umalowanymi na czarno oczami i ustami, w zdecydowanie za długich sukienkach z czarnej koronki i dziwnymi kapeluszami na głowie, robiła niemałą furorę. Jednak prawda była taka, że zamiast spróbować zmienić te rzucające się w oczy szczegóły, wolała jęczeć, że każdy na ulicy wytyka ją palcami. I tylko zasłaniała się przed gapiami ogromną torbą i parasolką, z którą nie rozstawała się nawet w słoneczne dni. I chyba właśnie dlatego nie najlepiej wspominała pierwsze spotkanie z Kwang-hyunem. Trochę młodszy, mierzący nieco ponad metr sześćdziesiąt – co wcale jej nie zaskoczyło – a do tego tleniony na blond chłopak z zamiłowaniem do kolorowych swetrów i długich jak Amazonka szalików w równie krzykliwych barwach nie wywarł na niej od razu pozytywnego wrażenia. Uczucie to udzieliło się i Wielbicielowi Szalików, jak to nazywała go przez dłuższy czas Lucy, aż w końcu skróciła do Szalika. Przezwisko proste, nieskomplikowane i tak oczywiste, że aż idealnie oddające istotę tego chłopaka, na którego czole na sam widok Lu pojawiały się mało przyjemne dla oka zmarszczki. Odprowadzał ją zawsze z nieco skrzywionym spojrzeniem i czymś, co od biedy można by nazwać wykrzywem ust, a na „dzień dobry” i „do widzenia” udzielał tylko zdawkowych odpowiedzi w postaci niewyraźnych pomruków. Między innymi dlatego też od samego początku schodzili sobie z drogi. Lucy udzielała korepetycji jego młodszej siostrze, a ten co najwyżej otwierał jej drzwi, wpuszczał i wypuszczał z mieszkania. Bez jakiejkolwiek mimiki. Nieporuszony. I tak przez pierwszy rok wyglądała ich znajomość. Pomyśleć, jak to los może sprawić, że taki niepozorny, rzekłoby się nawet zdziwaczały człowieczek nagle urasta do rangi kogoś wyjątkowego. A najgorszy dla Lucy był fakt, że stało się to o wiele za szybko i niespodziewanie. Nie chciała o tym za dużo myśleć, ale jakimś niezrozumiałym dla niej sposobem nie mogła się odpędzić od samego dźwięku jego imienia. Wszystkie kolory nagle dziwnie zaczęły się kojarzyć z jego garderobą, znienawidzonymi do tej pory szalikami, które nagle przypadły jej do gustu. Każdy przyjemny dźwięk brzmiał jak jego głos, co było dość dziwne, bo jednak rzadko kiedy wymieniali między sobą coś innego niż zwykłe zwroty grzecznościowe. Wszystko co żyło, ruszało się lub po prostu stało obok przypominało jej o tym pieprzonym tlenionym kurduplu, o którym podejrzanie ciepło zaczęła myśleć, a jakby jeszcze tego mało, w takich chwilach zaczęła się szczerzyć jak jakaś idiotka. Nigdy w sumie nie czuła się gorzej. Bywały oczywiście chwile krótkiej euforii, gdy jakimś cudownym zrządzeniem losu na niego wpadła w jakimś sklepie w drodze do domu. Pozornie niezauważalne ukłucie w sercu, które jak drzazga dawało o sobie przypomnieć przy każdym wdechu. Że lubi kogoś, kogo w zasadzie nie lubiła, nie myślała nawet o takiej ewentualności i tak jakby doszczętnie pogubiła się w swoich uczuciach. Przełomem w ich znajomości było wpadnięcie na siebie w kinie. Po prostu, po seansie, przy wyjściu. Dokładnie w tym samym momencie zwrócili na siebie uwagę, spojrzeli i aż odskoczyli. Ona była sama, Szalik z niedużą grupką znajomych ze studiów. Ci ostatni zaprosili Lucy na wspólne pójście na kolację. Nagle okazało się, że Kwang-hyun jest duszą towarzystwa, potrafi się uśmiechać i świetnie czuje się wśród ludzi, ba, w pewnym momencie nawet przestał krzywo patrzeć na Lucy i wciągał ją do rozmowy przy każdym możliwym temacie, na który i ona mogłaby coś powiedzieć. Skąd on to wiedział – Lucy nawet nie chciała o tym myśleć. Założyla, że po prostu jego siostra musiała mu co nieco na temat gustów i zainteresowań swojej nauczycielki powiedzieć. Skończyło się na tym, że gdy już wszyscy rozeszli się do domów, ona i Kwang-hyun siedzieli jeszcze w restauracji i wciąż rozmawiali. Wyszło na jaw, że oboje kochają film Breakfast Club oraz Pulp Fiction, horrorowe webcomicsy i do tego Kwang-hyun studiuje ten sam kierunek, co Lucy ukończyła przed wyjazdem do Korei. Mieszka sam z siostrą, bo rodzice są jakimiś ważnymi urzędnikami i pracują w Seulu. Chcieli ich wziąć, ale za bardzo lubi chodzić z siostrzyczką nad morze, by się na to skusić. Plus tu jest trochę bezpieczniej. Bliżej Japonii, dalej od Północy. Tak samo jak Lucy, Szalik był wielkim fanem Steam Powered Giraffe i Breaking Benjamin, uwielbiał dalmatyńczyki, był leworęczny, a co najważniejsze – okazał się być naprawdę sympatycznym facetem, z którym świetnie się rozmawiało. Cała otoczka nieśmiałego mruka nagle się rozwiała. Zaczęło się tęskne zerkanie na telefon co pięć minut. Dlaczego nie pisał jeszcze. Co się mogło stać. Nieposkromiona euforia na widok powiadomienia z KakaoTalk. Specjalnie ustawiła dla niego inny dzwonek. Nareszcie. Już odezwał, skończył zajęcia i chętnie popisze. A może Lucy jest wolna w sobotę. Znajomi organizują wieczór filmowy na uniwersytecie. Wstęp to zaledwie pięć tysięcy wonów, niecałe pięć dolarów. A zabawa będzie przednia. Można by pójść. Razem. Intetpretowanie każdego najmniejszego gestu, przelotnego spojrzenia jako oznakę zainteresowania. A może by została z godzinę po następnych zajęciach z Tae? W sumie nie dokończyli ostatniej rozmowy. To światło tak pada czy źrenice dziwnie mu się rozszerzyły na jej widok? Nieliczne koleżanki stoją obok i się szturchają ramionami, chichocząc. Jak w liceum. Ale  jeszcze gorzej, bo teoretycznie wszyscy już dorośli. I po jakimś czasie znikają te dwuznaczności, niedpowiedzenia. Dwa i pół roku znajomości, w tym już rok razem. Wspólna wycieczka do Japonii z tej okazji. Oficjalnie, już jako para, którą stali się właściwie stopniowo, a jednocześnie tak nagle, że nikt nie wie, kiedy to miało miejsce. Ale to nic, naprawdę. Znajomi gratulują, Lucy czuje się tak, jakby lunatykowała. Albo oglądała swoje życie jak film, będąc jednocześnie odtwórczynią głównej roli i widzem w pierwszym rzędzie. Całkiem ogłuszona z tego szczęścia, którego nie potrafi jednak opisać. Ono orbituje gdzieś w pobliżu jej ciała, otula ją, odbiera kontrolę. Wszystko jest na razie słodkie, platoniczne, niewinne. Nierealne. Jego siostra jedzie na ten tydzień do Seulu, do jego rodziców. Ci są przerażeni, bo jak to – cudzoziemka w rodzinie? Do tego jeszcze była od ich najstarszej pociechy trochę starsza... Niby niedużo, ale jednak... Ale postanawiają dać im szansę. Niech sobie jadą. No bo co się może właściwie im tam stać? Kto by się spodziewał najgorszego, prawda? *** Ze źle skręconego papierosa wypada tlący się tytoń. Jednak nie to przeszkadza jego właścicielce, a latające gromadami komary, które już wyczuły zapach ciepłego, spoconego ciała i już szykują się na ucztę. Trzymając papierosa w zębach, zabija owada, który już wbijał się w jej ramię. Właściwie jakby babcia nakryła ją na paleniu, miałaby nieźle przechlapane. Starsza pani zdawała się zapominać, że jej wnuczka od kilku lat była dorosła, a nawet zdążyła skończyć już kilka lat temu studia. Niemniej jednak Ola na zawsze już pozostała  w jej głowie malutką Olunią, o którą trzeba się troszczyć. Niekiedy nawet już na siłę i wbrew woli. Kolejna osoba, która utknęła w czasoprzestrzeni i nie jest w stanie zrozumieć tego, że reszta stara się iść dalej. Ola kuli się przy ścianie wiejskiego domku. Paczka papierosów, wymięta jak psu z gardła, siedzi bezpiecznie w jednej z kieszeni kolorowego, trochę przykrótkiego fartuszka. Przydeptuje wypalonego papierosa, waha się, czy przypadkiem nie zapalić może kolejnego, ale jednak sobie daruje. Już wystarczająco przeszła zapachem dymu tytoniowego, a babcia, chociaż ma swoje lata, nie ma aż tak słabego węchu. Nie potrzebna jej kolejna awantura na noc. Jest chłodny wieczór, koniec lata we wschodniej Polsce. Dziewczyna opiera się plecami o ścianę budynku, brudnym palcem zdrapuje naklejkę z zapalniczki. Przygląda się swoim paznokciom. Lakier zaczął już schodzić, trzeba będzie znowu pomalować, chociaż tęskni już jedynie za prysznicem i własnym łóżkiem. By móc się w nim ukryć i przeczekać do rana w krainie słodkich snów, do którego pierzyna jest bramą. Trochę wstyd jej zostawiać babcię, nawet jeśli to tylko na pół roku, a przecież będą tu jeszcze jej rodzice i staruszka nei będzie sama. Ciągle jej prawi o tym wyrzuty. Że jak jej nie wstyd. Że babka to dla niej z emerytury zrezygnowała, a ona bierze dupę w troki i jedzie. A gdzie, po co. Tu najlepiej. Najlepiej siedzieć na wsi, paść krowy i pielić ogródek. Patrzeć się na chmury, wąchać kwiatki, karmić kury. Stać w miejscu i z wolna się cofać. Przełyka ślinę ze złością, podnosi leżącą na ziemi gałązkę i łamie ją w rękach. Kawałek drewienka wbija się w pulchny palec. Ola przeklina, wyciąga go zębami, owija krwawiący opuszek wyciągniętą z kieszeni chusteczką. Trochę brudna, ale trudno. Nie umrze przecież od tego. A już za dwa dni będzie w innym miejscu. Będzie w samolocie. Z radością myśli o swojej spakowanej już walizce, zielonej, na dużych kółkach, stojącej w jej starym pokoju tuż obok szafki nocnej. Obok niej starannie spakowany plecak, a wnim bilety lotnicze. HND. Port lotniczy Haneda, na wybrzeżu Zatoki Tokijskiej. Od razu będzie piękny widok. Już się uśmiecha na samą myśl o morzu, ruchu ulicznym, smogu, szlachetnej górze Fuji, Tokyo Tower i wielu innych wspaniałościach, jakie tylko mogą czekać na nią w Kraju Kwitnącej Wiśni. Przez te pół roku będzie szczęśliwa, nawet jak będzie pracowała w jakimś niewolniczym korpo. Na drugim końcu świata będzie szczęśliwsza niż kiedykolwiek we własnym domu. Patrzy się w zamyśleniu na ogródek, który od jakiegoś czasu był jej obowiązkiem numer jeden. Nie zna się wcale na krzewach i kwiatach, są jej właściwie obojętne, ale teraz postanawia sobie, że jak pozna tylko jakiegoś faceta, który da jej na pierwszej randce kwiaty, odejdzie bez słowa. Palce ma pokłute po przesadzaniu krzaków róży w zeszłym tygodniu. Nie ma pojęcia, czy jest to właściwa pora na taki manewr, ale co babcia sobie zażyczy, lepiej zrobić. Przypominają się jej regularnie dostawane w dzieciństwie klapsy za najmniejsze przewinienie. Obrywanie linijką za krzywo przepisaną modlitwę do zeszytu do religii. Wszyscy tutaj byli dziwni. Najpierw kazali jej jeść więcej, niż potrzebowała, potem dziwili się, że jako młoda nastolatka zdecydowanie wyróżnia się tuszą wśród rówieśniczek. Kazali mówić to, co myśli i wściekali się, że myśli inaczej niż oni. Im dalej od tej wiochy, tym lepiej. Niech sobie snują te mroczne scenariusze, w których trafia w ręce handlarzy ludźmi, zostaje sprzedana do domu publicznego w Bangladeszu czy pada ofiarą jakiegoś seryjnego zboczeńca grasującego po Tokio z majtkami na głowie. Nic nie wiedzą, niech dadzą się jej cieszyć wyjazdem. Pięć lat beznadziejnych studiów na Uniwersytecie Ekonomicznym w Krakowie. Gdy jechała na drugi koniec kraju, nie robili problemu. Ale gdy jedzie na drugi koniec świata, nagle boją się, że już nie wróci. Daliby już wszyscy święty spokój i nie dramatyzowali. Co takiego mogłoby się przecież stać? *** Memento mori. Pamiętaj o śmierci. Te słowa stanowiły motto każdego pracownika prosektorium. Powtarzali je przy każdej możliwej okazji, najczęściej na pożegnanie. Powtórzono je tyle razy, że zarząd postanowił nad główną bramą zamieścić, niby dla żartu, niewielką tabliczką z tą ironicznie uroczą sentencją. Pracujący tu ludzie obcowali ze śmiercią przez ponad osiem godzin dziennie, pięć razy w tygodniu – a niekiedy dłużej, jeśli tylko tego wymagali od nich przełożeni. Przy martwych ciałach rozmawiali, żartowali i niekiedy popijali sobie kawę, gdy tylko uznawali, że nic nie postawi ich tak szybko na nogi, jak solidny zastrzyk kofeiny. Ci ludzie byli ze śmiercią za pan brat. Wdychali ją wraz z niezbędnym do życia tlenem, a ona krążyła w ich żyłach tak długo, że stali się na nią znieczuleni. Wiadomości o zamachach czy atakach terrorystycznych komentowali jedynie mechanicznym uniesieniem brwi. Morderstwa, z których ofiarami spędzali dnie, nie wywoływały już u nich żadnych uczuć, nawet jeśli sprawca urzeczywistnił koszmar niejednej osoby. Jedynie ci wrażliwsi od czasu do czasu patrzyli w dal i kiwali lekko głowami, jakby znieczulenie przestało na nich działać i właśnie w ten sposób chcieli pobudzić je do działania. Nie trwało to jednak długo, po kilku minutach wracali zawsze do pracy. To miejsce odarło ich z człowieczeństwa, wyzuło z empatii i części odruchów. A przynajmniej tak ich wszystkich widziała Sayo Murai. Każdy, kto widział tę kobietę po raz pierwszy, nie byłby w stanie dostrzec w niej cech odpowiednich dla pracownika prosektorium i lekarza sądowego. Wesoła, radosna trzpiotka zdawała się pasować bardziej do salonu kosmetycznego niż do tak ponurego miejsca, do którego nie pasowały jej bluzy z wesołymi nadrukami i króliczymi uszami przy kapturze, torebka z wizerunkiem Rirakkumy czy nawet telefon z milionem diod i breloczków. Nic nie zdradzało, jak bardzo lubi kroić martwe ciała, doszukując się historii medycznej dla całej rodziny osiem pokoleń wstecz, z ciekawością wypatrując wszelkich patologii. Podczas sekcji zwłok układała całe życiorysy składowanych tu nieszczęśników – na podstawie zmian w organizmie snuła wielkie dramaty, ciągi złych decyzji i pochopnie wyciągniętych wniosków, które w jakiś sposób uwarunkowały pobyt trupów w prosektorium. Nie zawsze miała pozwolenie na sekcję. Kryła się z tym i niekiedy celowo zostawała po nocach, aby „dokończyć pracę”, a w rzeczywistości zająć się czymś innym. Nie wiedziała jednak, że wszyscy doskonale zdają sobie z tego sprawę. Przecież po wiele ciał, których tożsamości nie udało się ustalić, nikt się nie zgłaszał – uciekinierzy, włóczędzy, nielegalni imigranci po jakimś czasie lądowali w piecu krematoryjnym. Właśnie dlatego też nikt nie robił jej trudności w tworzeniu historii życia tych ludzi, którzy nie mieli już nawet imion i nazwisk. Wymyślała im więc własne, nawiązujące w pewien sposób do koloru dzisiejszej bluzki, dnia tygodnia i miesiąca, pogody za oknem. Gdyby może się jej chciało, zaczęłaby je spisywać, nawet tak dla siebie, na pamiątkę. Nigdy to jednak nie miało miejsca. Może po prostu bała się, że ktoś się tych notatek doszuka i uzna ją za niespełna rozumu? Nie, nic z tych rzeczy. Wolała notować i spisywać obserwacje dotyczące jej samej, jej niechęci do tego wszystkiego. Nie było tam miejsca dla innych, a panujący w jej miejscu pracy żelazny dryl w połączeniu ze śmiertelną powagą unoszącą się gdzieś hen pod sufitem odbierał jej ochotę z czerpania dalszej przyjemności z zabawy w historiografa. Chociaż każdy dawał jej nie więcej niż dwadzieścia parę lat, poza urodą niewiele miała wspólnego z młodymi kobietami. Zbierane przez trzydzieści pięć lat doświadczenie oraz wrodzone przywary charakteru odbiły się na jej wyglądzie. Ciężka, prosta grzywka z rozjaśnianych do jasnego brązu włosów zasłaniała pokryte bruzdami czoło, a cienie pod oczami, z którymi od kilku lat toczyła nierówną i ciężką walkę, zakrywała starannym makijażem. I to była cała jej tajemnica: wyuczone uśmiechy i staranne pociągnięcia kredką do oka. Ci, którzy znali Sayo, wiedzieli, że nie jest ona doszczętnie zbzikowanym lekarzem sądowym, który przez swoją pracę został wyprany ze zdecydowanej większości ludzkich odruchów, ale zdawali sobie sprawę również z tego, że powagą wcale nie ustępuje samym grabarzom. Mimo to nawet ją nieco bawiło to przesadnie skrupulatne podejście do pracy. Miewała takie przebłyski, kiedy z gorzkim uśmiechem na ustach zastanawiała się, ile brakuje jej do maszyny zaprogramowanej do krojenia, badania i zszywania ludzkich ciał. Kryła się z nim co prawda, jednak ze swoim jedynym powiernikiem – prowadzonym już w czasach szkoły średniej – pamiętnikiem, była szczera i w tej kwestii. Pluła, szydziła i nie zostawiła suchej nitki na pracownikach prosektorium i innych ludziach, z którymi przyszło jej pracować. Było tylko jedno nazwisko, które dopiero kilka lat temu naraziło się na niełaskę w oczach Murai, u której ciężko było nie podpaść z nawet najbardziej błahego powodu. Takano Naoki. Sayo nigdy nie uważała się za romantyczkę, jednak w przypadku tego mężczyzny była skłonna uwierzyć w miłość od pierwszego wejrzenia. Starszy od niej o dwa lata Naoki wzbudził w niej spore zainteresowanie. Po pierwsze, chociaż z wykształcenia był – tak samo jak ona, co za zbieg okoliczności! – lekarzem sądowym, pracował w prywatnej kancelarii prawnej, która poniekąd pełniła również funkcję agentury i dla wielu ludzi była ostatnią deską ratunku, gdy wszystko inne zawiodło. Widziała w nim kogoś, kto pomaga innym ze szlachetnych pobudek. A do tego był sam, co za fart, jakim cudem tego faceta nikt nie zaobrączkował… Do tej pory nie mogła uwierzyć, gdy po jednej sprawie zaproponował jej spotkanie, po którym przyszła kolej na następne. I jeszcze kolejne. Aż w końcu zaproponował jej małżeństwo. I wtedy właśnie zaczęły opadać jej różowe okulary, przez co musiała dostrzec rzeczy, których nie chce się widzieć u tego jedynego, wyidealizowanego. Zaczęły się pojawiać pierwsze rysy i coraz trudniej było udawać, że się czegoś nie widzi... Naoki, który robił wrażenie stylowego gbura, okazał się być – nie dość, że skończonym ponurakiem, który na samą wzmiankę o wspólnym wyjściu chował głowę w książkach i pitawalach – na domiar złego, mężczyzną, który nie do końca pogodził się ze śmiercią pierwszej żony. I wszystko się wyjaśniło. Co z tego, że w oczach Sayo był ucieleśnieniem ideału, który tylko cudem stąpał po ziemi bez obrączki. Skądś to musiało się przecież wziąć. Prawda okazała się być bardziej bolesna i trudna do przełknięcia. Murai długo nie umiała, a właściwie nie chciała, powiązać obecności zdjęcia młodej kobiety w domowej świątyni, która okazała się być pierwszą żoną Naokiego, ze zdiagnozowaną depresją męża. Dopiero po kilku miesiącach zmusiła się do przejrzenia na oczy. Mężczyzna, którego pokochała aż do szaleństwa, nadal nie był w stanie pogodzić się ze śmiercią poprzedniej małżonki, którą prawdopodobnie wciąż kochał, i do tego był ograniczony przez własny charakter. Nie potrafił kochać jej z równie gorącą pasją, co ona. W życiu zawodowym i prywatnym kierował się faktami, nie uczuciami – w przeciwieństwie do Sayo, która potrafiła idealnie między nimi balansować. Mimo to starała się na każdy możliwy sposób posiąść jego uwagę i uczucie. Przez dwa lata nieszczęśliwego małżeństwa stała się idealną żoną. Nauczyła się godzić obowiązki domowe z pracą, a niegdyś wąski zakres potraw, które umiała przygotować, rozszerzył się do imponujących rozmiarów. Jednak widziała, że Naoki nie jest z nią szczęśliwy. Wiedziała, że po prostu nie znaczy dla niego tyle, co on dla niej. Wcale nie zdziwiła się, gdy złożył do sądu pozew o rozwód. Na rozprawie wszystko w niej krzyczało, że przecież byli tak zgodnym małżeństwem, że przecież... Gdy tylko próbowała sformułować bardziej sensowny argument, sama od razu go obalała. Dogadywali się, owszem. Jednak rzadko ze sobą rozmawiali, o pożyciu małżeńskim można było mówić chyba tylko na samym początku ich związku, potem Naoki zaczął tłumaczyć się problemem ze zdrowiem, zmęczeniem, prozakiem, wszystkim. Więc jednak nic nie grało – bo chociaż nie działo się nic złego, nie można było mówić też o jasnych stronach tego małżeństwa. Sąd ostatecznie orzekł separację. Formalnie pozostawali małżeństwem, chociaż od roku mieszkali osobno i nie utrzymywali zbytnio kontaktu. Ponoć uczucie, które się ignoruje i depcze, w końcu umiera. Boleśnie wije się w agonii, ale w końcu pozostaje po nim jedynie wspomnienie i kilka blizn. Sayo próbowała. Naprawdę robiła wszystko, by sobie dać spokój. Po jakimś czasie miała dość. Zaczęła się znowu umawiać na randki, ale każdy poznany mężczyzna miał jedną wadę. Nie był nim. Po prostu. Chociaż stuknęła jej już wtedy trzydziestka, nadal miała tę podkoloryzowaną na cukierkowo wizję, że jak pozna tego nowego jedynego, to od razu zawiruje jej cały świat przed oczami, kolana się udegną pod ciężarem osłabionego z nadmiaru słodyczy w sercu ciała. Że poczuje motylki w brzuchu, a w powietrzu uniesie się woń karmelu... Ale tak się nie działo. Sayo utknęła w przestrzeni między prawie że byłym mężem a potencjalnymi partnerami, którymi była już znudzona na samym początku. Co dziwne, stan rzeczy zdawał się jej odpowiadać. Jest pewna dziwna przyjemność płynąca z bólu złamanego serca i Sayo doskonale o tym wiedziała. Rozkoszowała się każdym momentem, kiedy tylko mogła poprzebywać z Naokim, chociaż były to głównie sprawy zawodowe, a ona odczuwała już fizyczny ból wywołany tęsknotą. I tylko wtedy potrafiła być szczęśliwsza niż przy układaniu biografii swoich pacjentów. Nic nie zdradzało, jak bardzo jest to nieszczęśliwa osoba. Ani staranne pociągnięcia kredką do oka, ani wyuczone uśmiechy, ani pozorna radość z życia. Jeśli będziesz mówić o jutrze, zaśmieją się szczury z sufitu. I aż strach pomyśleć, jakież to by było nieszczęście, gdyby losy tych wszystkich osób splotły się w wyniku koszmarnego zbiegu okoliczności?